Ogarnianie to kochanie
Jak to jest być mamą dużej rodziny? Jest wspaniale!
A-HA AKURAT? „ściemniasz”, niemożliwe. .. no bo jak Ty im gotujesz, jak ich ubierasz, ile sprzątania, dopilnowania lekcji, zajęcia dodatkowe…. Ile to wszystko musi kosztować wysiłku i pieniędzy? A gdzie czas dla siebie? Jak żyć panie? Jak żyć?
Z tej perspektywy to rzeczywiście duża rodzina wygląda… brrr jak koszmar, ale takie pragmatyczne spojrzenie na macierzyństwo jest tylko częścią prawdy. Jedną stroną medalu.
Co dokładnie mam na myśli? Dość wcześnie, myślę że już jako mama trzeciego lub czwartego dziecka, zrozumiałam, że „nie ogarnę” tego wszystkiego sama: po pierwsze siebie i małżeństwa, po drugie dzieci i domu.
Ta masa codziennych żmudnych czynności tak bardzo monotonnych i do tego niemających końca: pranie, prasowanie, zakupy, gotowanie, sprzątanie i jeszcze troska o zapewnienie odpowiedniego rozwoju dzieciom itp. Dobre wychowanie, dobry start. Ałć! Ten ciężar obowiązków, boli nawet gdy tylko o tym piszę. A bardzo wysoko postawiłam sobie poprzeczkę w tamtym czasie. Do tego miałam ambicje rozwijać się zawodowo i to trzeba było jakoś połączyć. Sama byłam bez szans!
Oczywiście nie wpadłam na to od razu. Jeszcze walczyłam, zarywając noce. Ale to nie było dobre ani dla mojego zdrowia, ani dla dobrej atmosfery w domu. Mama musi spać, żeby żyć!
W końcu zrozumiałam, że jeśli chcę pracować zawodowo i zajmować się domem to muszę się podzielić obowiązkami. Potrzebowałam pomocy do ogarniania domu, chociaż na kilka godzin w tygodniu. I chociaż pomoc takiej „super pani” była kosztowna (właściwie pochłaniała lwią część mojej pensji) pomagała mi pozostać przy zdrowych zmysłach (z tym nie ma dyskusji). Taką pomocą zawsze może być mama lub teściowa. Warto spisać plusy i minusy takiej pomocy.
Zaakceptowanie faktu, że potrzebuję pomocy to był ważny etap w moim życiu. Kosztowało mnie to sporo. I co tu dużo mówić – przez moment było drażniącą mnie rysą na wizerunku mnie jako idealnej matki; już nie byłam super-ogarnięta „mama samosia”. Może nawet dla wielu z was to nadal wydaje się kontrowersyjne rozwiązanie? Wiem jedno: z otwartą postawą na pomoc, z takim świadomym wydelegowaniem pewnych obowiązków, byłam mniej „styrana”, mniej zmęczona i gotowa do wyzwań wychowawczych.
Nie wiem co was dołuje, ale mnie dołuje np. bałagan w kuchni. A przez pierwsze lata macierzyństwa, nie wiem jak bardzo bym się nie starała tego zracjonalizować – zlew z brudnymi naczyniami oznaczał dla mnie jedno: „jesteś złą mamą nie radzisz sobie!” I zamiast bawić się z dziećmi, czytać im i tulić je do serca szorowałam tę głupią podłogę i zmywałam, bo to były czasy przed zmywarką.
A co robił mąż spytacie? Na tym etapie naszego życia większość czasu spędzał w pracy. Plusem było to, że nie brudził naczyń, bo jadał w pracy, a minusem, że większość obowiązków domowych spadała wtedy na mnie. A wracając do brudnej kuchni, to zresztą była też, aż wstyd się przyznać, świdrująca moją głowę myśl po powrocie ze szpitala z nowo narodzonym dzieckiem! „Kiedy będę mogła spokojnie wysprzątać kuchnię?” Tak tylko piszę, na wypadek, gdyby któraś z was miała podobnie. A więc zapamiętaj – nie, nie jesteś złą mamą!
Jak to jest być mamą dużej rodziny? Wspaniale! Serio! Trzeba tylko zmienić myślenie i zobaczyć więcej niż pragmatyczne, przyziemne sprawy. Zobaczyć co realnie jest do zrobienia, nauczyć się priorytetów (ludzie, potem rzeczy, czyli „przytulasy” a potem szorowanie podłogi). Być pokornym i prosić o pomoc w codziennych obowiązkach, delegować zadania na innych. Teraz to już na męża i dzieci (duże dzieci są ekstra! To nowy etap dla naszej rodziny). I kasować zbędne zajęcia i rzeczy.
W macierzyństwie da się wiele ogarnąć. Zwłaszcza jeśli OGARNIANIE TO KOCHANIE!
Cieżko odpoczywać (a tym samym cieszyć się frywolnym czasem z dziećmi), kiedy otacza mnie (w moim mniemaniu) bałagan.
Ucze się cały czas, żeby nie psuć sobie dnia 'bieganiem za sprzątaniem’ i żeby nie rujnować dzieciakom zabawy, dając im do zrozumienia, że ta akurat forma rozłożenia klocków na podłodze, którą wybrali, jest niemile widziana na samym środku korytarza.
Nie wiem jeszcze tylko gdzie ten zdrowy środek się znajduje: świadome estetyki dzieci (czyt. takie, co to w nastoletnim życiu będą umiały pościelić własne łóżko i wywalić śmierdzące skarpetki do kosza na pranie) i mama, która tworzy wspomnienia o ciepłej atmoferze w domu, wypełnionym miłoscią, a nie – upocona z myjką do naczyń w ręku.